Sisi to śliczna suczka, którą parę miesięcy temu przygarnęli pod swój dach Ola, moja córka i jej narzeczony Damian. Muszę się przyznać, że pytana o zdanie odradzałam im taką decyzję, ale są już samodzielni i nie posłuchali mnie, zresztą nie pierwszy raz ?. Mamy dobre relacje, bo oni robią co chcą, a ja staram się być w pobliżu, ale nie wtrącać. Tak było i w tym przypadku. Moja niechęć do pomysłu młodych o zaopiekowaniu się psem, nie ma nic wspólnego z tym, że od dwóch lat w moim sercu są kocie kłaczki. Serce mam wielkie i miłość do psów nadal tam jest. Po prostu myślałam, że skoro są pełni sił, jeszcze bez obowiązków związanych z pampersami i zupkami, powinni zwiedzać świat i cieszyć się luzem. Poza tym wiem ile godzin dziennie są poza domem. Ale oni mają swój plan na życie i dzięki temu Sisi ma dziś kochających ludzi, dom, opiekę, wikt i opierunek. Dostaję regularnie zdjęcia tej rudej szczęściary: na spacerze, na balkonie, w legowisku, na kocyku, w objęciach Oli na łóżku, kiedy indziej wtulona w Damiana. Na wielu z nich widać uśmiech na jej pysku, słowo daję. Dużo dobrego wniosła do ich domu, choć obowiązków i odpowiedzialności przybyło. Pierwsze wspólne dni Sisi i Oli nie były łatwe. Klimatyzacja w nowym miejscu wymagała czasu i cierpliwości od obu. Jedna musiała pokonać nieufność i lęk, wspomnienie traumy, która doprowadziła ją do schroniska, a druga musiała zmienić tryb życia z kanapowca na spacerowicza. Damian chyba najlepiej sobie poradził w tym procesie – facet.
Dlaczego o tym piszę? Z kilku powodów.
Po pierwsze, żeby przypomnieć, że życie ze zwierzątkiem, bez względu na jego gatunek, to radość i obowiązek. Pamiętam jak to jest – w moim rodzinnym domu mieszkali z nami różni futrzaści przyjaciele. Pierwsza była świnka morska, Kama. Miałam wtedy kilka lat i uczyłam się przy niej delikatności i szacunku do mniejszych niż ja stworzeń. Większość obowiązków spoczywała na rodzicach, a ja mogłam ją głaskać i miziać. Dziś pamiętam Kamę jako czarną piszczącą czasem kulkę z białą łatką nad nosem, jej mięciutkie futerko i bobki, które zostawiała radośnie, gdzie popadło. Nie zniechęciło to rodziny do gryzoni i dlatego później wprowadziły się do nas chomiki. Tutaj serdecznie pozdrawiam moją siostrę, która w wyniku wypadku zorganizowała jednemu (tzn. o jednym wiem) kąpiel w talerzu mleka. Po tym wydarzeniu piękny niczym Kleopatra chomik zyskał długowieczność, a jego staż życiowy zaskoczył nawet naszego weterynarza (wspominałam już o tym w jednym z felietonów), czyniąc z niego ewenement. Wyjątkowy był także nasz kot Albert, trikolor, piękny i prawie tresowany. Sam się wyprowadzał na dwór, a kiedy mama wołała go przez okno, podbiegał do drzwi klatki schodowej i miauczał, aż ktoś z przechodniów wpuścił go na klatkę. Wtedy wbiegał na pierwsze piętro i miaucząc pod drzwiami oznajmiał nam, że już jest, czeka i należy go wpuścić do mieszkania. Bardzo inteligentny kot, który okazał się być kimś innym niż początkowo sądziliśmy – gdy światło dzienne ujrzała prawda – okazało się, że Albert to Albertynka. I to bardzo charakterna, co dosadnie pokazała po kąpieli, na którą ochoty nie miała i zgody nie wyraziła. Rodzice zorganizowali ją metodą „na siłę”. Skutek był taki, że po kąpieli Albertnka zostawiła na środku dywanu w pokoju rodziców kupę, a sama siebie umieściła w szczelinie między szafką a ścianą i tam obrażona trwała dość długo, dochodząc do siebie po kąpielowej traumie. Zwierzęta mają własne zdanie. Kolejny w rodzinnym stadzie był piesek: „To będzie malutki kundelek” mówili. Mama zgodziła się, żeby u nas mieszkał tylko dlatego, że był najsłabszy w miocie i ważyły się jego losy. Zapchlona kulka nazwana pieszczotliwie Waflem, wyrosła na dużego owczarka, prawie niemieckiego. Wspaniały towarzysz, przeszliśmy razem setki kilometrów na spacerach, przez wspólne lata otarł swoim psim nosem moją niejedną łzę. Przyjaciel. Do tego stopnia, że wiedząc o jego lęku przed hukiem i wystrzałami leciałam do domu przed północą z imprezy sylwestrowej, żeby wesprzeć go swoją obecnością w trudnej chwili. Wiele lat później, kiedy już się wyprowadziłam z rodzinnego domu, u moich rodziców zamieszkał Zaro – sprytny jamnik z zasadami. Mama opowiadała mi w rozmowach telefonicznych o jego przygodach. Raz ledwo uszedł z ogonem, po tym jak podbiegł od tyłu do siedzących na krawężniku chłopców, którzy go wcześniej drażnili, szybko obsikał jednego i zwiał biegiem do klatki schodowej. Chłopaki nie złapali jamnika i nie siadali więcej w tym miejscu na krawężniku – mam nadzieję, że przestali drażnić cudze psy. Taki to był Zaro. To były czasy, kiedy byłam mamą małej Oli. Ola lubiła niskiego pieska dziadków. Odwiedzając Babcię i Dziadka stała się nawet udziałowcem w spółce operatywnego czworonoga – „parówka dla Zaro”. Jamnik miał pyszczek na wysokości jej dłoni, dłoni, która ponętnie nosiła po mieszkaniu paróweczki. Zaro był psem cierpliwym, a to z kolei zaprocentowało smacznym kąskiem parówkowym. On zadowolony, bo smaczne, Ola zadowolona bo miała towarzysza. Same zyski. Zwierzaki uczą cierpliwości i pomysłowości.
Dużo można pisać o pozytywach życia ze zwierzętami. Ale widzę nawet po swoich doświadczeniach z kotem, że zwierzę to także wyzwanie. Zwłaszcza w wakacje. Kiedy trzeba przeanalizować czy łatwiej będzie znaleźć zaufaną opiekę do pupila czy miejsce, gdzie przyjmą nas na urlop całym rodzinnym stadem, łącznie z czworonogiem. I nie chodzi o kłopot ze znalezieniem ludzi godnych zaufania w otoczeniu, ale o obawę jak zareaguje na inne osoby nasze zwierzę, o jego tęsknotę za nami, o smutek i dezorientację, kiedy nie wie dlaczego zostaje nagle samo. W tym roku wyjechałam pierwszy raz na urlop z kotem i wiem, że nie jest to łatwe zadanie, wymaga dużo uwagi i koncentracji na potrzebach nie swoich, ale kogoś, kto jest totalnie uzależniony od opiekuna. Wiąże się to z dodatkowymi pakunkami, troską o to, jak kot zniesie długą dla niego podróż, zmianę miejsca, czy zaakceptuje tymczasowe lokum, czy nie będzie zestresowany przez kolejny tydzień, czy nie ucieknie. Nasz czas na plaży ograniczony, bo musieliśmy sprawdzić czy u kota, który zostawał sam w nowym miejscu jest wszystko w porządku. O takich rzeczach warto pomyśleć przed podjęciem decyzji o związaniu swojego losu z życiem wrażliwej istoty innego gatunku. Nieważne czy ślimak, czy papuga, świnka morska czy koza, każdy przywiązuje się do opiekuna, do miejsca, do stada.
Kolejny powód, dla którego o tym dziś piszę, to fakt, że biorąc udział w konkursie na Instagramie pt.: „Za co kocham mojego kota?”, i odpowiadając na konkursowe pytanie, uświadomiłam sobie jak ważne są zwierzęta w naszym życiu. Myślimy, że to my robimy wiele dla nich, ale trzeba sobie uświadomić, ile one wnoszą w nasze dni blasku, radości i emocji. Nie zapomnę mojemu kotu jak w czasie silnego przeziębienia zrobił z siebie szalik, położył się na mojej szyi i spał tam wygrzewając mnie. A kiedy beczałam, bo świat mi dokuczył, to on był obok i łasił się, mówiąc wzrokiem: „Rozumiem, popłacz, ale uwierz mi, wszystko będzie dobrze”. To dlatego dzisiaj przekomarzamy się z mężem, że rano kot ode mnie słyszy (wypowiadane pieszczotliwym tonem w stylu atititi): ”Dzień dobry śliczności moje wyspane cudowne kochane”, a mąż: „cześć Skarbie”.
A od córki dostałam ostatnio zdjęcie Sisi, która leży na kocu, opatulona w ręcznik – wróciły ze spaceru, na którym złapał je ulewny deszcz. Obie zmokły tak, że z nosów kapały im kropelki wody i kiedy weszły do ciepłego i suchego domu, mina Sisi przypominała uśmiech. Zdjęcie miało podpis (który z kolei wywołał uśmiech na mojej twarzy): „Im szybciej zrobisz siku, tym szybciej wrócisz z deszczu do domu. W życiu podobnie – im szybciej rozwiążesz swój problem, tym krócej będzie Cię on męczył”. Dziękuję Olu za te życiowe słowa ? wezmę je sobie do serca. Bo jest tam jeszcze miejsce na porady heppi Sisi.
Pozdrawiam Was serdecznie, merdając radośnie ogonem pozytywnych wibracji,
Kasia Perka