Wiążę sznurówki drugiego buta, zapinam na biodra saszetkę na telefon i wychodzę z domu. Czuję radość, że to zrobiłam, bo zazwyczaj kiedy wracam z pracy jestem zmęczona i jedyne o czym marzę to, żeby wcisnąć się pod koc, na kanapę, mimo, że powinnam robić w tym czasie mnóstwo rzeczy „na rzecz domu”. Wychodzę z bloku i idę przed siebie. Odsuwam na bok myśl o tym, że dziś nie gotuję, nie sprzątam, nie prasuję. Dobrze, że pranie zdążyłam wrzucić do pralki między powrotem z pracy, a wyjściem na „szlifowanie bruków”, jak mawiała kiedyś moja mama. Nie lubiłam wtedy tego określenia, bo miało wyrażać niezadowolenie mamy z powodu moich długich spacerów z koleżanką po naszym małym miasteczku. Dziś rozumiem, że mama się martwiła czy nie robimy głupot i czy nie jest to kosztem czasu na naukę (czasy szkolne). Może faktycznie „szlifowałyśmy chodniki” naszymi krokami, ale dopiero teraz widzę ile w tym było dobrego – zawiązywała się przyjaźń (wspólnie spędzone godziny), kwitła sztuka mówienia o swoich emocjach i słuchania drugiej osoby (wzajemne zwierzenia), budowałyśmy ważną relację, przy okazji mając aktywność fizyczną (pokonywałyśmy na naszych spacerach długie kilometry, których wtedy nikt nie mierzył aplikacją w telefonie). Czuję, że to było dobre.
Dziś też czuję, że robię dobrze. Idę przed siebie, a mój krok z każdym dniem jest bardziej sprężysty i szybszy. Mijam uliczki, samochody, biegające dziewczyny, tatusiów spacerujących z dziećmi, dojrzałe kobietki z kijkami trenujące nordic walking, zakochaną parę, starszego pana spacerującego z małym pieskiem, kobietę w moim wieku z pięcioma siatkami zakupów w dwóch dłoniach. Mijam szumiące drzewa, których liście głaska ciepły wiatr. Ściągam bluzę i uśmiecham się do siebie pod nosem. Przypomniało mi się jak 15 minut temu patrzyłam przez okno mieszkania i „widziałam”, że: jest zimno, wieje bardzo duży wiatr i zaraz na pewno! będzie padało. Teraz śmieję się, bo maszeruję już bez bluzy (ciepło mi), wiatr jest bardzo przyjemny i wcale nie taki duży (dodam, że to ciepły wiatr), a deszczu „ani widu, ani słychu”. Jest fajnie. Tętno przyspieszone, ja po trzech tygodniach takiego trenowania już nie sapię jak parowóz na trzecim kilometrze, jest moc.
Wspominam dzień, kiedy prawie miesiąc temu wyszłam na pierwszy „szybki spacer”. Czułam się okropnie, nie chciało mi się, nie miałam z tego frajdy. Poszłam na niego z rozsądku i na siłę. Liczyłam, że tak zachwalana przez wszystkich dookoła aktywność fizyczna, także mnie da coś dobrego. Noga za nogą, metr za metrem przemierzałam kolejne uliczki, w sumie nie wiedząc po co. Po prostu szłam, ciesząc się, że każdy krok, to krok do przodu. Przypominałam sobie jedną ze scen w „Ogniem i mieczem”, kiedy mądry Jeremi polecił wysłać Skrzetuskiego „w podjazd, żeby mu wiatr złe myśli z głowy przegonił” (po spaleniu Rozłogów i porwaniu Heleny przez Bohuna). Przywołałam także postać filmowego Forresta Gumpa, który pewnego dnia wyszedł z domu i „po prostu biegł” najpierw do drogi, potem przez miasto, następnie przez hrabstwo, aż dotarł do oceanu. Szłam licząc, że i ja ujrzę ocean korzyści ze swojego łazikowania.
Opaska na ręku lekko wibruje, dając znać, że przeszłam 4 kilometry. Można kierować się w stronę domu. Idę radośnie, żwawo, inaczej niż pierwszego dnia. Uświadamiam sobie, że lubię to zmęczenie, które teraz czuję w udach i stopach – uważam, że w dużej mierze dzięki niemu lepiej śpię, niż jeszcze miesiąc temu. Jestem z siebie dumna. Wrzesień jeszcze się nie skończył, a ja mam na swoim spacerowym liczniku pokonane109 km, co trwało 17:33 godzin, a przy okazji zużyłam 9577kcal. To efekt 22 spacerów w tym miesiącu. Cieszę się.
Doceniam także to, że czasem do moich wyjść chcą dołączyć mąż i syn. Może to skutek tego, że zaczęłam znikać im z oczu i wracać zadowolona (coś podejrzane, więc trzeba to sprawdzić), a może efekt rodzinnej rywalizacji, o to, kto będzie miał lepsze wyniki na wskaźniku opaski treningowej. Zresztą, powód nie jest ważny. Istotne jest to, że ja chłopaków na tych spacerach po prostu nie poznaję. Pytam takiego w domu: „Co w szkole?/Co w pracy”. Odpowiedź im krótsza tym – ich zdaniem lepsza – „Dobrze”. I już. Nie drąż kobieto, bo to dla niego tortury. Te same osobniki na spacerze otwierają się jak kasztany jesienią – normalnie śpiewają jak słowiki, wszystko co im na duszy leży, a uwierzcie mi kobietki – leży im nie mniej, niż nam. Czasem jestem zaskoczona, ile mają na głowie spraw i problemów, o których nam na co dzień nie mówią. Nie wierzysz? Weź Go na spacer. Tak po prostu. Mimo wszystko. Krok za krokiem. Dzień za dniem.
Ściskam Cię serdecznie,
Kasiorrest ?