Byłam bardzo przeciwna.
Nie chciałam słuchać głosów pełnych argumentów, mimo, iż pomysłowo zostały one przedstawione w formie adresowanego do mnie podania. Było tam wszystko: rozsądek, determinacja, naukowe dane. Dzieciaki dobrze przygotowały się na tę potyczkę z matką. Ale nawet to mnie nie przekonało. Nie zgodziłam się na ich – jak to określiłam – „kaprys” i nadal stanowczo twierdziłam, że w tym domu kota nie będzie. W końcu po jakimś czasie odpuścili. Dotarło do nich, że jestem w tej kwestii beton, a z betonem się nie dyskutuje.
Minęło trochę czasu. Dorosła córka wyfruwa z rodzinnego gniazda. Miejsca w szafach, jakby więcej. Duszy w domu, jakby mniej. Zrobiła mi się taka tyciusieńka wyrwa w betonowym murze, która bardzo powoli, niczym kropla drążąca skałę, formowała nową rzeczywistość całego mojego dotychczasowego świata. Tylko, że wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.
Zaczęło się niewinnie. Wizyta w zaprzyjaźnionym domu, w którym poza ludźmi, mieszka urokliwa Lotka. Wygląda pięknie, choć jak mówią właściciele, jest zwykłym dachowcem. A guzik prawda. To prawdziwa dama. Każdy krok, każde spojrzenie, każde machnięcie ogonem, to prezentacja dostojnej elegancji i szyku. Jest prawdziwą zaklinaczką ludzkich serc. Do dziś nie wiem jak to się stało, ale tego dnia po powrocie do domu, mój mąż zaczyna przeglądać Internet w poszukiwaniu informacji o kotach domowych. Cechy charakterystyczne rasy, która zwraca naszą uwagę (mała ilość gubionej sierści, co ze względów zdrowotnych syna jest dla nas bardzo istotne oraz piękne umaszczenie, silne przywiązanie do opiekuna, duża ciekawość świata i ogromna chęć przebywania blisko człowieka) sprawiają, że zapada decyzja o zakupie kota bengalskiego. Nie jestem przeciwna. Przeciwnie – jestem bardzo zgodna. Dodam woli wyjaśnienia, że spotkanie w domu Lotki tego wieczoru nie było abstynenckie, poszukiwania w sieci mają miejsce po powrocie do domu jeszcze tego samego wieczora, uznaję więc, że jestem bezpieczna – dziś jest wesoło, wygłupiamy się, a jutro nie będzie po tej zabawie, w kupowanie kotka, śladu. Z radością patrzę na zdjęcia małych lampartów w kociej skórze, zachwycam się cechami rasy, już niemal czuję jak głaskam pluszowe, cętkowane futerko. DRRRrrrrrrr!
Budzik następnego ranka przypomina mi dość brutalnie, że mimo, iż jest sobota, mam parę spraw do załatwienia. Jak przez mgłę wracają do mnie nasze wczorajsze żarty, a usta same układają się w uśmiech. Może to wtedy moja tama pęka, choć jeszcze tego nie wiem. Kolejne dni niepokojąco uświadamiają mi bolesną prawdę. Okazuje się bowiem, że ani mąż, ani syn nie żartowali. Oni poważnie chcą do nas sprowadzić to zwierzę. Na moje nieszczęście wymyślili kapitalny sposób, na to, jak kota do domu przemycić. Wykorzystują w tym celu moje okrągłe urodziny. Te, za którymi kobiety nie przepadają, a które następują w piątym roku po ich 35- tych urodzinach.
I tak kot bengalski staje się członkiem naszego stada. Od pierwszego spotkania okrada mnie. Poza sercem, kradnie też wiele moich myśli, miliony spojrzeń rzucanych w poszukiwaniu jego kociego wzroku w ciągu każdego dnia, wiele niewyspanych ranków, kiedy stwierdza, że źle nastawiłam budzik i powinnam wstać już, a nie za 45 minut. Okradł mnie łobuz z wolności. Bo każdy zakochany staje się niewolnikiem, a ja się w tym stworzeniu zaKOTałam. Nie ukrywam przed światem swojej pasji do kota, przez co staję się szczęśliwą posiadaczką: zegarka na rękę z kotkiem, kubka z tekstem: „ciężko pracuję, aby mój kot miau godne życie” (kawa parzona w takim kubku pomaga rozbudzić się w pracy, szczególnie kiedy doskonale wiem, że on, kot, obraca się właśnie w domu, na moim fotelu, leniwie na drugi bok), ręcznika z kotem, kuchennego fartuszka z kotkami, czerwonego portfelika na monety w kształcie kociej głowy, 4 koszulek z aplikacjami dla miłośnika kota, kilku par skarpetek z kotkami, bieliznę z kocim motywem przemilczę (ale też jest), termofora z kotkiem, poduszki z kotami, notesu z nadrukiem tego zwierza, skarbonki z miauczącym wzorem i paru innych gadżetów. Część z nich to prezenty, ale wiele sama nabyłam i to bezwstydnie. Bo ja wcale się nie wstydzę swojej kotozy. Przy czym wiem, że zrozumieć mnie może tylko ktoś, kto został ukotowany, jak ja. I ja to rozumiem. Sama jakiś czas temu patrzyłam z pobłażliwym politowaniem na osoby znajdujące się w stanie, jaki dziś dopadł mnie. To stan czegoś wyjątkowego. Uczucie niełatwe do opisania. Ale bardzo pozytywne.
Teraz jestem bardzo wdzięczna, że mogę przeżywać wszystko to, co oferuje życie z kotem. A menu jest dość urozmaicone. Moje codzienne pobudki, kiedy tylko on, kot, towarzyszy mi w przebijaniu się przez świt do dnia, patrząc przenikliwym spojrzeniem pełnym politowania na moje poranne rytuały. Sugestywne mizianie ogonem po łydkach, gdy coś chce (pobaw się ze mną, daj mi jeść, najlepiej tuńczyka, rzuć wszystko i zajmij się mną). Słoneczne dni, kiedy uczy mnie jak korzystać z dobrodziejstwa promieni słońca padających na podłogę (swoją drogą – kiedy ostatnio turlaliście się w słońcu po dywanie? Polecam). Koci foch, po tym, jak zdarzyło nam się bez niego wyjechać na kilka dni i idące za tym, rozwijające moją kreatywność, poszukiwania sposobów, jak uzyskać przebaczenie, głęboko zranionej miauczącej eminencji. Zabawy i gonitwy po domu, kiedy dowiedziałam się, ze mój kot potrafi latać – po prostu startuje z kanapy w pokoju, robiąc wyskok do połowy przedpokoju i leci jak Małysz w kryształowych latach. Chowanki, podczas których dumna z siebie stoję w ukryciu, wstrzymując oddech, a on i tak mnie znajduje za drzwiami drugiego pokoju. Kradzieże gumek do włosów, długopisów i innych drobnych, niezwykle interesujących rzeczy. Bo ten kot jest niezwykle ciekawy świata, ludzi i wszędzie go pełno. Próbował już wejść do mikrofali, lodówki, pralki i każdej lekko otwartej szuflady. Taką ma naturę. To zwierzę włochate posiada także kompetencje niezbędne na stanowisko osobistego terapeuty. Doskonale wyczuwa ludzkie nastoje i potrafi kapitalnie rozładować napięcie. Uwierzcie mi, że ciężko się złościć, kiedy coś tak ładnego obok Ciebie turla się po podłodze, zerkając mimochodem w Twoją stronę i zaczepnie przeginając głowę raz w jedną, raz w drugą stronę – widząc taki obrazek złość i nerwy nie mają szans. Jest niezwykłym przyjacielem. I potrafi okazywać serdeczne uczucia. Choć robi to wtedy, kiedy chce. I dlatego człowiek po takim wyznaniu czuje się, jakby w totolotka wygrał.
Moje centkowane szczęście potrafi też być adwokatem. Niestety nie moim. Najczęściej jest nim wtedy, kiedy ja jestem prokuratorem, a sądzony jest nastoletni syn, ulubiony domownik mojego urodzinowego kota. Wystarczy, że tylko lekko podniosę ton, próbując sugestywnie wytłumaczyć młodemu pokoleniu swoje stanowisko, a kot staje przy Młodym i głośno, przeciągle miauczy na mnie w sposób nie pozostawiający złudzeń, po czyjej jest stronie. Przyznaję się, że zdarza mi się wtedy tłumaczyć kotu, że broni niewłaściwej strony. A ton obniżam.
Obecnie, dużo więcej czasu spędzamy w domu. Kontakt z naturą jest mocno ograniczony. Tym bardziej doceniam ten akcent natury w swoim domu. Chwalę dzień, w którym zawitało do nas to kocię. To jego obecności w naszym stadzie zawdzięczam, w ciągu ostatnich trudnych trzech tygodni, wiele uśmiechów i pocieszających wygłupów, tak teraz potrzebnych, żeby nie zwariować. Bo jeśli już wariować to na wesoło i z miłości, na przykład z miłości do kota.
Miau,
Pozdrawiam,
Kasia