Znów nakaz: siedź w domu. Siedzę. Zrezygnowałam z każdego wyjścia, które nie jest konieczne. A że w tym tygodniu pracuję zdalnie, to na zewnątrz nie wychodzę wcale. Uważam, że tak na razie trzeba. Bardzo brak mi codziennych spacerów, ludzi i normalnego życia. Nie chcę już telewizji, nie chcę radia, chcę pozytywności. Biorę telefon do ręki i odczytuję nową wiadomość – to link przesłany przez koleżankę. Ciekawe, co się pod nim kryje: kawał, śmieszne zdjęcie polityka, czy coś związanego z wirusem? Klikając bezmyślnie w przesłany adres, czekam na to, co się otworzy. Po chwili do moich uszu dochodzi piękna, delikatna muzyka – serce mi szybciej uderza, to włoski utwór, który słyszałam już nie raz, ale wtedy wzruszenie nie ściskało mojego gardła. Słucham jak zahipnotyzowana „L’italiano”. Mam łzy w oczach, bo czuję tę muzykę sercem, razem z wiatrem, słońcem i włoskim luzem. Podnoszę się z łóżka, na którym leżę i – nie przerywając słuchania – postanawiam wyrobić, w rytm tej piosenki, dzienny limit kroków – to mój plan treningowy, którego jak dotąd, nawet pandemia nie pokonała. Co prawda dziwnie się czuję chodząc po mieszkaniu i odliczając (wraz z aplikacją) kilka tysięcy kroków, ale z moim podejściem do życia, nie jest to problem. Idąc z przedpokoju w stronę balkonu dziękuję Opatrzności, że mam takie mieszkanie, w którym mogę machnąć kilka razy nogami, nie rozbijając przy tym głowy, wracając od balkonu do przedpokoju dziękuję za to, że mam siłę chodzić, a wchodząc do kuchni cieszę się, że jestem w domu, a nie na jakiejś izbie przyjęć. Dalej, robiąc nawrotkę w stronę łazienki, doceniam, że udało mi się zmobilizować do chodzenia – przecież łatwiej włączyć film i zalegać na kanapie. Ta muzyka! Już trzeci raz włączam ten sam kawałek i nadal mnie on zachwyca. Jest jak obietnica, że Włochy poczekają na mnie, niech tylko to szaleństwo minie. Wracają wspomnienia z wyjazdów i pojawia się tęsknota do pięknych chwil i tego, jak się wtedy fantastycznie czułam – było mi dobrze, bardzo dobrze. Tymczasem chodzę po mieszkaniu, sapię, tłumaczę sobie, że zawsze to aktywność, jakaś forma ruchu. Kot widać inaczej ocenia sytuację i dlatego usiadł w bezpiecznym miejscu (na komodzie), skąd patrzy na mnie pełnym politowania wzrokiem. Już nie pamięta, że wczoraj wieczorem sam świrował: rozpędzony jak motocykl odbijał się od kanapy i leciał niczym pocisk armatni, przez cały pokój, w stronę parapetu – bałam się, czy szyba w oknie to wytrzyma.
To, co dzieje się sekundę później, ciężko opisać. Ta muzyka coś we mnie odblokowała i doprowadza do eksplozji: cały nagromadzony lęk oraz strach przed pandemią, moja złość na obecną sytuację i frustracja, że nie mam na to wszystko wpływu, wylewają się ze mnie, jak kipiące mleko z garnka. Włączając kolejną włoską piosenkę, zaczynam tańczyć. Ale co to za taniec! Do tej chwili nie wiedziałam, ze potrafię się tak ruszać. Jestem w transie. Macham rękoma nad głową, a potem nad podłogą, schylam się, to znów unoszę, kołyszę tułowiem, moje biodra niemal wyskakują z zawiasów, a nogi pląsają w rytm refrenu utworu „Solo noi”. Raz czuję, że jest to piękny taniec terapeutyczny, a chwilę później mam wrażenie, że wyglądam jak małpa na wybiegu, kiedy kąsają ją wściekłe moskity. Magiczna chwila. Jest mi dobrze. Całe mieszkanie tworzy mój parkiet. Cieszę się w duchu, że mąż jest na popołudnie w pracy i nie widzi mnie teraz. Syn zapytał, co robię i usłyszawszy, że tańczę, zdziwiony wrócił do swojego pokoju. Kot – z miną barana – nadal na komodzie, a aplikacja pokazuje, że plan wykonany – limit kroków zaliczony. Zwalniam, ale z uśmiechem. Dobry nastrój mnie nie opuszcza. A włoskie wspomnienia przywołały obrazy nie tylko miejsc, ale i ludzi. Takich pogodnych, uśmiechniętych i eleganckich. Postanawiam, że jutro ja także będę elegancka, mimo, iż pracuję w domu. Kiedy rano dzwoni budzik, wstaję i szykuję się jak na dobrą imprezę: prostuję włosy, robię makijaż, zakładam czarne rajstopy i sukienkę w tym samym kolorze. Na usta czerwona szminka. Odpalam laptopa i zaczynam kolejny zwykły dzień pracy zdalnej. Tyle, że w takim ubraniu i na szpilkach, czuję się nie jesiennie, lecz włosko-bosko. Mam dobry nastrój, z uśmiechem odbieram kolejne telefony, z przyjemnością odpisuję na maile. Można? Można. Ale najlepszy jest moment, kiedy do pokoju, który służy mi teraz za biuro, zagląda mój zaspany mąż! Jego mina? Bezcenna ?. Przyzwyczajony do mnie ubranej, podczas dni pracy zdalnej, w luźne i wygodne ubrania, bez makijażu, na pewno nie w najnowszych rajstopach i – z całą pewnością – nie w szpilkach, przeciera oczy i widzę, jak myśli: „Czy to jeszcze sen, czy jawa?”. Nieśmiało pyta: „A co to za okazja?”, a ja odpowiadam Mu uśmiechem. Przez chwilę jeszcze stoi w drzwiach i mam wrażenie, że szuka w pamięci daty, o której zapomniał, może jakaś rocznica, może urodziny. Wykazuję się empatią i tłumaczę, że to w ramach budowania pozytywności – taki trening. Ale nie jestem pewna czy udało mi się ich przekonać – „ich”, bo do zdziwionego męża dołącza już – także zdziwiony – syn. Warto było. Tego dnia do naszej mało wesołej ostatnio rzeczywistości, wkrada się trochę uśmiechu, żartu, zdziwienia. Mąż, wychodząc do pracy, wciąż ma nad głową znak zapytania i chwilę dłużej, niż zazwyczaj, mnie przytula, a po południu odbieram od niego więcej niż zwykle telefonów – fajnie, miło i odświeżająco. W końcu to, co najważniejsze w życiu, to bliskość, relacje, drugi człowiek i melodyjne „Solo noi” (Tylko my). A Ty do jakiej muzyki dziś tańczysz?
Pozdrawiam serdecznie,
Kasia