Zjawiam się w biurze pierwszy raz po długiej nieobecności. Ostatnio byłam tu w listopadzie, a mamy już grudzień. Pierwszy dzień pracy po dłuższej przerwie jest zawsze najtrudniejszy. Z radością zauważam, że cierpliwie czeka na mnie biurko ustawione w przytulnym kąciku przy oknie i wygodne krzesło, za którym tęskniłam w domu. Kiedy do niego podchodzę, dostrzegam, że nie jestem sama. Ktoś już tu jest! Stoi z pełnym życzliwości uśmiechem i radosnymi oczami, jakby chciał powiedzieć: „Dziewczyno! Ile można na Ciebie czekać?”. Ja także już się uśmiecham i w myślach odpowiadam: „Całe życie – jestem tego warta”. Świadomość, że mam towarzystwo, poprawia mi humor. Jestem bardzo wdzięczna osobie, która wpuściła tu tego „intruza” – taka miła niespodzianka. Razem przekopujemy pisma, wspólnie analizujemy pilne zadania, w końcu – „w kupie raźniej”. Patrzy na mnie cierpliwie, kiedy robię dwie rzeczy na raz i zdaje się podpowiadać: „spokojnie, zwolnij – to pierwszy dzień”. Jestem mu za to wdzięczna. Jego obecność dodaje mi otuchy.
Niestety, upływają kolejne godziny pracy, a im więcej czasu mija, tym bardziej łapczywie zerkam w jego stronę. Koło godziny 13.00 moje pożądanie sięga zenitu! I wtedy stało się – z myślą: „A co mi tam!”, szybko ściągam kolorowe „fatałaszki” szeleszcząc sreberkiem, które ozdabia jego czekoladową postać. I wtedy on traci głowę. Zdążyłam jeszcze pomyśleć: „No przecież muszę podnieść sobie poziom cukru!” i już radośnie pałaszuję słodki kawałek czekolady. Jak miło! Nie wiem jakie procesy zachodzą w organizmie podczas jedzenia słodyczy, ale od razu zrobiło mi się przyjemnie, lekko na duszy, dobrze na sercu. Do tego stopnia, że mój plan, aby poprzestać na konsumpcji samej głowy Mikołaja, legł w gruzach. Nie byłam w stanie przerwać i dobrałam mu się także do … tułowia. Tłumacząc sobie, że bez głowy i zadka daleko nie ucieknie, pragnęłam zostawić „na później” chociaż nogi, ale nic z tego. Rozum mówi swoje, a ręka – swoje, dlatego wkładając do ust ostatni kawałek czekoladowej figurki, z jednej strony jeszcze myślałam: „Jakie pyszne”, a z drugiej już dobiegało: „Za dużo na raz, będzie cię mdliło”. Że to ostatnie jest prawdą, przekonuję się około 10 minut później. Próbuję się ratować gorzka herbatą i wspomnieniem radości, jaką miałam, zanim „ległam u stóp” Mikołaja.
Zanim czekoladowy święty poświęcił swoje istnienie dla mojego chwilowego szczęścia, zdążył jeszcze zadać pytanie o to, co może dla mnie uczynić w te święta. Odpowiedziałam szybko: „Poproszę, uczyń mnie mentalnie wańką – wstańką”. Radosne: „Hoł, hoł, ho – ho” miało oznaczać, że da się zrobić. Święta coraz bliżej, więc czekam. Dla tych z Was, którzy nie kojarzą tej zabawki podaję definicję z internetu:
„Wańka-wstańka – zabawka, która poruszona kolebie się na boki, lecz nigdy się nie przewraca. Po wychyleniu samoistnie odzyskuje równowagę i wraca do pionowej orientacji wyjściowej, gdyż jej podstawa jest okrągła i w środku ma ciężarek, natomiast głowa jest lekka w porównaniu z resztą figurki. Stabilność zabawka zawdzięcza więc nierównomiernemu rozkładowi masy: jej środek znajduje się blisko podłoża, na którym stoi.
Z wyglądu wańka-wstańka może przedstawiać rosyjską matrioszkę, marynarza, zwierzę lub postać z bajek dla dzieci. Przy przechylaniu się na boki może wydawać różne dźwięki. Najczęściej jest wykonana z kolorowego plastiku lub z drewna; może być pokryta miękkim materiałem.
W języku potocznym można też spotkać inne określenia: mańka-wstańka, bańka-wstańka, kolebok i niewalaszka (spolszczona nazwa rosyjska: неваляшка).
Zabawka cieszyła się popularnością w latach 70. XX wieku w czasach PRL-u – m.in. była przywożona z ZSRR przez osoby jeżdżące na handel (…).”.
Na chwilę obecną widzę u siebie parę podobieństw do wańki-wstańki: uśmiecham się idąc przez życie, głowa dość lekka w porównaniu do podstawy, a podstawa stosunkowo okrągła, mimo, iż nie z plastiku (ale co się dziwić, kiedy czekolada daje mi tyle radości!). Jednak wciąż czekam na mentalność takiej zabawki – bo właśnie o to prosiłam Mikołaja w tym roku. Mam na myśli cierpliwość i pokorę koleboka – życie zawsze będzie nami bujało, a my musimy wracać do pionu i z uśmiechem spełniać swoje przeznaczenie. Tak mój słodki Mikołaju – uczyń mi pogodę ducha, żebym wyrzuciła kamienie z głowy, dla lekkości myśli , dla ducha odnowy…
Moi Kochani, mam przyjemność pisać dla Was ten felieton w szczególnym czasie – jego publikacja będzie miała miejsce w dniu 21 grudnia 2020 roku, kiedy będziemy mogli brać udział w niezwykłym zjawisku. Pierwszy raz od 794 lat, dwie największe planety układu słonecznego (Jowisz i Saturn) zliżą się do siebie tak bardzo, że dla oka będą jednym, bardzo jasnym punktem na niebie. Określa się go mianem Gwiazdy Betlejemskiej – nazwa powstała ze względu na to, że zjawisko pojawia się bezpośrednio przed Świętami Bożego Narodzenia. Jest także naturalnym nawiązaniem do wydarzeń biblijnych – trzej mędrcy ze Wschodu zostali naprowadzeni przez jasny punkt na niebie do miejsca narodzin Jezusa. Wielu obserwatorów analizuje znaczenie tak rzadkiego wydarzenia i upatruje w nim nadziei na zmianę i poprawę biegu zdarzeń na świecie. Ja wierzę, że:
Wiara czyni cuda,
sprawia, że się uda
i przenosi góry na Mazury.
Więc gdy o coś prosisz,
modlitwy swe wznosisz,
uwierz że się stanie
Twoje upraszanie.
Życzę Wam Kochani: wiary, która przenosi góry (w swoje możliwości, w dobro, w drugiego człowieka, w siłę Miłości, w życzliwość i pozytywność), nadziei – niezmąconej cieniem zwątpienia (w to, że jeszcze będzie pięknie, a to co najlepsze – jest przed Tobą), miłości – która jest przyczyną wszystkiego (do siebie, do bliźnich, do całego istnienia).
Mam nadzieję, że życzenia składane w tak szczególnym dniu jak ten, gdy możemy zobaczyć Gwiazdę Betlejemską, mają szczególną MOC. Niech się stanie ?.
Pięknych Świąt Bożego Narodzenia i cudownych dni w nadchodzącym Nowym Roku,
Wasza Kasia – wstańka