Trudne mamy czasy, kto ma oczy – ten widzi, kto ma serce – ten czuje. A kto bardzo czuje – ten wie, że czasem boli. I stąd już tylko krok do tego, by zapragnąć znieczulenia. Przypomina mi to pewną historię.
To są moje pierwsze dni w Warszawie. Przyjechałam z małego miasteczka z wielką torbą na studia do stolicy. Mieszkam w akademiku na Ochocie, a w tej chwili niemal wciskam się w jedną z jego ścian – tą, do której przymocowany jest automat telefoniczny. Jakbym chciała wtulić się w mamę, z którą właśnie rozmawiam. W Warszawie wszystko jest inne niż „u nas”, a na dodatek moi przyjaciele są daleko, podobnie jak rodzina. Czuję się samotna i zagubiona. Dojazdy na uczelnię są sporym wyzwaniem dla kogoś, kto mieszkał całe życie w miejscu tak uroczo małym, że wszędzie można było dojść na własnych nogach. Tutaj, w stolicy, autobus miał dziś rano jechać w kierunku mojego Instytutu, ale chyba nikt o tym nie powiedział kierowcy i gamoń wywiózł mnie w przeciwną stronę – na Dworzec Zachodni. Czuję się okropnie. Tego dnia nauczyłam się, że to, po której stronie ulicy wsiadam do autobusu, ma duże znaczenie. Nadmienię, iż rzecz dzieje się w czasach, kiedy komórki są dobrem luksusowym dla wybranych. Nie ma „apek”, które wskażą najlepsze połączenie akademika z Uniwerkiem. Dla studentki – świeżaka, świadomość, że nie zdąży na jedne z pierwszych zajęć to porażka, a fakt, że ja – dziecko małego miasta – nie znam zakamarków Warszawy i tracę orientację, stanowi gwóźdź do przysłowiowej trumny. Drobne sprawy stają się w tej chwili wielkie jak Everest. I nawet nie ma gdzie się wypłakać. Pokój dzielę z dwoma obcymi dziewczynami, nie ma prywatności, swobody i intymności. Tego dnia chlipię więc do słuchawki automatu, mimo, że za mną kolejka ludzi czeka na swoją rozmowę. Mam w nosie, co sobie pomyślą. Jest mi smutno, dusza mnie boli. Nie chcę już tego czuć. „Mamo, ja chcę być kamieniem” – bezradnie wyznaję. Mama chcąc mnie pocieszyć, odpowiada: „Kasiu, jak będziesz kamieniem wszystkie psy na spacerze będą na ciebie sikały”. Nie zastanawiam się długo nad odpowiedzią: „Ale wtedy to po mnie spłynie”. Tego dnia nasza rozmowa jest długa. Po jej zakończeniu nadal mi jest smutno, ale na duszy jakby lżej. Wiem, że jeśli chcę studiować, muszę przeczekać kryzys.
To było ponad dwadzieścia lat temu, ale wciąż pamiętam jak wyglądał kamień, którym chciałam być.
Dziś nie chcę być kamieniem, choć życie nie należy do najłatwiejszych. I nie chodzi o psie siku, ale o to wszystko, co czyni z nas ludzi. Tak – czasem płaczę, niekiedy nie śpię po nocach, wkurzam się, złoszczę, boję, ale też uśmiecham, cieszę, bawię i radośnie oblizuję, pałaszując ulubionego ptysia. Czy kamień mógłby czuć smak ptysia? A ja dziś chcę po prostu czuć. Mimo wszystko! Mało tego – wymyśliłam sobie, że chcę czuć pozytywność i że chcę spoglądać na świat pogodnym okiem. I właśnie dlatego dzień za dniem szukam, jak igły w stogu siana, wszelkich drobnostek, którymi mogę się cieszyć. Każdego wieczoru wymieniam w notesie co najmniej trzy sprawy, za które jestem szczególnie wdzięczna tego dnia. Kiedy jest fajnie, nie mam kłopotu z wpisami, ale bywają i takie dni, kiedy po prostu czuję wdzięczność za to, że oddycham. To wcale nie jest pierdoła – spróbuj nie oddychać. Ile wytrzymasz? Nie doceniamy takich zwykłych rzeczy. A żeby nie zwariować w tym szalonym czasie, trzeba przenieść uwagę na proste dary losu, które mamy zwyczaj traktować tak, jak gdyby nam się należały. Nic nam się nie należy! Każdy dzień to dar. Każdy oddech to cud. Może czas już to zrozumieć. I po prostu żyć. Żyć z wdzięcznością. I chcieć czuć miłość, szczęście, radość, pamiętając, że są na świecie także inne uczucia i one czasem nas znajdą, jak na przykład tęsknota, smutek, cierpienie. W końcu „nic co ludzkie nie jest mi obce”.
Czujesz? Żyjesz.
Żyjesz? Ciesz się tym!
I to tak, że mucha nie siada.
Serdecznie Was pozdrawiam
Kasia