Na szlaku życia – Katarzyna Perka

Zapytałam ostatnio parę osób o to, co ich zdaniem oznacza „mieć zszargane nerwy”. Padały różne odpowiedzi, uzależnione od fantazji i wieku respondentów. Dzieci uznały, że chodzi o coś zepsutego, co pojawia się, gdy rodzice się złoszczą. Nastolatek „rozkminiając” temat odwołał się do wyczerpanej baterii w telefonie komórkowym, kiedy „nie masz powerbanka w plecaku”. Seniorzy zauważyli, że zszargane nerwy kojarzą im się z brakiem opanowania, cierpliwości i pogodnego nastawienia do życia. W jakim celu ich o to pytałam? Ta spontaniczna ankieta ma związek ze zbliżającym się Dniem Odpoczynku dla Zszarganych Nerwów. Wiedzieliście, że takie święto istnieje? Obchodzone jest w dniu 28 października i polega na celebrowaniu luzu, złapaniu dystansu do codzienności i odstresowaniu się. Teoretycznie nic trudnego, prawda? I właśnie tak myślę, kiedy postanawiam zorganizować krótki odpoczynek dla swoich ceprowskich nerwów, zabierając je w góry. Dość szybko pakuję walizkę, a do auta zabieram także męża. Po kilku godzinach spędzonych na krajowej siódemce, oddychamy zakopiańskim powietrzem. Cudownie – widok z balkonu na Giewont. Niebo błękitne. Słońce nad nami. Zaczyna się właśnie weekend więc rzeka turystów zalewa stolicę polskich Tatr – płyną niczym strumień w kierunku Wielkiej Krokwi, by stamtąd wrócić w stronę Gubałówki. Chcemy dołączyć do tej wyluzowanej i pełnej radości gromady, dlatego szybko rozpakowujemy rzeczy z auta i ruszamy na pierwszy spacer po Krupówkach. Tu już jest ciasno, tłoczno i gwarno. W powietrzu unosi się zapach grzańca i oscypka, może dlatego, że spacerujemy wzdłuż licznych restauracji i kawiarni. W uszy wpadają nam pojedyncze słowa toczonych wokół nas rozmów – pełnych żartów, opowieści, wybuchów śmiechu. Co chwilę słychać skoczną muzykę, jaką w mijanych lokalach serwują kapele góralskie. Chyba dlatego tanecznym krokiem prowadzeni zapachem miejscowych smakołyków lądujemy na kolacji w uroczym miejscu. Uroczo wygląda także pomysł lekkiego spaceru Doliną Białego, na przysłowiowy rozruch, następnego dnia.

Na pierwszą – dumnie mówiąc – wyprawę wyruszamy w dobrych humorach zaraz po śniadaniu. Pogoda nam sprzyja. Dzięki temu, że jest słonecznie, w oddali widać piękną panoramę tatrzańskich szczytów z Giewontem na czele. Cieszę się, że udało mi się wyrwać w góry, szkoda tylko, że resztki kondycji zostały w domu, o czym może świadczyć fakt, że idę wolno, ciężko, wysiłkowo. Pamiętam z poprzednich pobytów w górach (ostatni miał miejsce z pięć lat temu), że Dolina Białego to taka trasa, którą można pokonać z dzieckiem w spacerówce, więc jestem przekonana, że ja także dam radę. Ale lekko nie jest – gorąco, choć chłodno, włosy mokre, ale czapkę strach zdjąć, bo ból zatok tylko na to czeka. Aby nie marudzić skupiam uwagę na złotych koronach drzew, na skałach które wyłaniają się za kolejnymi zakrętami, na szumie wody w potoku. W pewnym momencie czuję, że trasa odrobinkę za mocno ucieka w górę – podejrzewam, że szlak zmienił się i z Doliny Białego płynnie przeszliśmy do ścieżki nad Reglami. Teraz jeszcze bardziej sapię, często odpoczywam, piję wodę, ale dzielnie idę dalej. Kiedy udaje mi się wspiąć na Sarnią Skałę wiem, że każda kropla potu była warta zastanego tam widoku. Jest cudnie. Jestem (w swoim mniemaniu) jak kozica górska – tak się przynajmniej czuję. Pozwalam sobie na radość i dumę. Delektuję się widokami i przesyłam pozdrowienia z tego cudownego miejsca w relacji na Instagramie tym, którzy z różnych przyczyn nie mogą sami tu dotrzeć. Jest mi cudownie. Schodzimy do Zakopanego bardzo zadowoleni, choć mocno zmęczeni. Krokomierz pokazuje ponad 18 tysięcy kroków. Zasypiam spokojnie snem sprawiedliwego, umęczonego cepra. Następnego ranka próbuję wstać z łóżka, jednak nie jest to proste, bo każdy ruch powoduje ogromny ból. Matko! Jakie mam zakwasy! Najmocniej dają popalić łydki, ale czuję dosadnie, że mam także uda i stopy! Jak żyć kiedy tak boli? Mogę marudzić, ale wybieram wariant dwa – nie poddaję się – zaciskam zęby i realizujemy nasz dzisiejszy plan. Przecież czeka na nas wycieczka busem do Kuźnic i dalej spacer na Halę Kondratową przez Kalatówki. To tylko delikatny szlak – świetny na rozruszanie mięśni po wczorajszym wysiłku. Szczęście nam sprzyja i mamy nadal słoneczną pogodę – no żal nie skorzystać. Zaopatrzeni w termos z herbatą, bułki, kabanosy i gorzką czekoladę wyruszamy. Jest tak fajnie, że zapominam jak mocno boli, a przy schronisku na Hali Kondratowej, kiedy pałaszujemy zapasy, ból mija. I wszystko byłoby pięknie! Ale! Ja naprawdę nie wiem co mnie podkusiło, żeby z Hali iść dalej pod górę zamiast wracać. Pogoda jest piękna, czuję, że mam siłę i ogromny apetyt na widoki, które są dostępne tylko z wyższych partii gór. To dlatego zaczynamy się wspinać w stronę Giewontu. W połowie już jestem zła na siebie za tę decyzję, ale żal mi wracać – miałabym poczucie porażki. I tak idziemy w górę. Częste postoje, głębokie oddechy, łyki wody, opanowanie sapania – tak mijają kolejne dziesiątki minut. Ludzie schodzący z góry, wołają radośnie: „Cześć”, a ja z zazdrością, że oni już odpoczywają idąc lekko w dół, odpowiadam jak zapowietrzony Bazyliszek: „Cześć” – o tym ile mnie to wejście kosztuje, świadczy fakt, że nie potrafię się uśmiechnąć. Naprawdę czuję się wściekła, a moje myśli dodatkowo sabotują wspinaczkę: „Po co ja to robię? Nie dla mnie takie atrakcje – zero kondycji, lata swoje robią, nie nadaję się do tego”. I wtedy okazuje się, że dotarliśmy na miejsce – Przełęcz Kondracka wita nas śniegiem, słońcem, ciszą, cudownymi widokami. Odczuwam ogromną ulgę. Najgorsze już za mną. Wlazłam! Hurraaaa! Brawo ja! Dałam radę! Zuch! Gęba śmieje się od ucha do ucha, co koniecznie trzeba utrwalić na zdjęciach (robionych na każdą stronę świata). Piękna panorama Tatr, widok szczytów białych od śniegu i oblanych słońcem, z błękitem nieba w tle, tworzą piękny obrazek. To moja nagroda. To wszystko właśnie po to! Żeby poczuć, że mogę, kiedy chcę. Dla tej satysfakcji, którą czuję w tej chwili. Jestem naprawdę szczęśliwa. W nagrodę, że tak dzielnie weszłam, mam przywilej wybrania trasy, którą zejdziemy, a że jestem zmęczona, wybieram znany sobie z poprzednich wypraw szlak do Doliny Małej Łąki. 

Nie potrafię opisać tego, co przeżywamy przez kolejne 4 godziny! Trasa którą wybieram w niczym nie przypomina tej, którą pamiętałam z poprzednich wyjazdów. I we wszystkim różni się od warunków, jakie panowały na drodze, którą dziś wchodziliśmy z Hali Kondratowej. Mamy nadzieję, że lód jest tylko na początkowym odcinku, bo znajduje się on wysoko i jest dość zacieniony. Niestety, to nie prawda. Bardzo strome zejście, oblodzone, bieżniki w butach nie radzą sobie i najmniejszy ruch może skończyć się poślizgiem. Nigdy w życiu tak uważnie nie stawiałam każdego kroku! Dreptam powolutku, zjeżdżam na przysłowiowych czterech łapach, co chwilę kucam, mimo, iż nie mam na to siły. Boję się, żeby nie połamać nóg, nie zjechać ze szlaku, nie uderzyć głową w kamienie. Mam ochotę wyć ze złości i bezsilności. Panika puka do drzwi. Wiem, że jeśli jej otworzę – przegram. I tak będę musiała zejść, ale w dużo gorszej formie. Powtarzając: „Dam radę!”, trzymając łzy na wodzy i ściskając dłoń męża tam, gdzie to możliwe, pokonuję kolejne odcinki zejścia. Przez chwilę pojawia się myśl, może trzeba wrócić na górę i zejść drogą, którą weszliśmy, ale wdrapanie się bez raków po tym lodzie chyba już nie jest możliwe. I tak euforia, którą miałam jeszcze nie tak dawno poszła w zapomnienie. Został strach, rozczarowanie, ból głowy, mokre rękawiczki (które spakowałam rano do plecaka nie wiedząc po co to robię, a dzięki którym teraz mogę się dłoniami asekurować). Po kilku godzinach schodzenia po lodzie, mokrych, wyślizganych kamieniach i błocie, mając obolałe praktycznie całe ciało docieramy do Doliny. Czuję ogromną wdzięczność, że nic nam się nie stało. Złość mija i zostaje tylko potworne zmęczenie i bardzo duża pokora. Wiem, że następnym razem nie ma miejsca na spontaniczne wędrówki – tylko odpowiednie rozpoznanie warunków, bardzo dobry plan, odpowiednie przygotowanie, raki przy sobie – to recepta na radosne spacery w Tatrach o tej porze roku. Zwłaszcza jeśli ich celem jest relaks zszarganych nerwów. Po tym dniu mam okropną noc. Nie mogę spać – boli mnie każdy mięsień ciała. Ręce, bo chwytały się kosodrzewiny, nogi od dziesiątków przysiadów, ramiona od wyginania rąk do tyłu, żeby zsuwać się po lodzie. Boli mnie też dusza, że dopuściłam do tej niebezpiecznej sytuacji. Postanawiam potraktować tę sytuację jak lekcję. Wnioski dla siebie zachowam w pamięci na długo. A kiedy po dwóch dniach ból trochę ustępuje – dostrzegam, że dzielnie poradziłam sobie z tą sytuacją – nie pozwoliłam się zgasić lękowi, dałam fizycznie radę i jeszcze miałam to szczęście, że wszystko dobrze się skończyło.

W życiu codziennym też się zdarza, że niespodziewanie znajdujemy się w miejscu, w którym czujemy się niepewnie, strach nam odbiera odwagę, panika próbuje wydrzeć resztki naszej determinacji, a nasze zszargane nerwy mają ochotę eksplodować jak Wezuwiusz na nieszczęście Pompejów. 

Jeśli czujesz właśnie teraz, że życie postawiło Cię nagle (bez przygotowania) na stromym, oblodzonym szlaku, weź głęboki oddech, zaciśnij zęby i kroczek za kroczkiem podążaj powolutku w kierunku swojej Doliny Małej Łąki. Wierzę, że i Tobie uda się dotrzeć bezpiecznie do celu.

Pozdrawiam,

Kasia (córka gór choć cepr? )

Udostępnij: