„Miałam kiedyś marzenie” – Katarzyna Perka

To były ostatnie dni marca. Wyrwaliśmy się rodzinnie na spacer do lasu. Ilość aut stojących na parkingu pozwalała wnioskować, że połowa Warszawy również. Wszystko było pięknie: pogoda, atmosfera, drzewa, ptaki. I nie byłoby w tym wypadzie nic niezwykłego, gdyby nie ta dziewczyna. W pewnym momencie wyminęła naszą trójkę lekkim krokiem i nieświadoma niczego potruchtała dalej, do swoich spraw. Lecz kiedy nas minęła, nic wokół mnie już nie było takie samo. Delikatnie, powoli kiełkowało nowe. Najpierw pojawiła się we mnie ta myśl: „Ale jej fajnie”. (Te słowa często wracają do mnie, gdy widzę jak ktoś biega i jest w nich zawarty podziw dla kondycji i wytrwałości biegacza oraz lekka zazdrość, że ja tak nie potrafię).  A potem – bach! Piorun nie byłby szybszy niż to pytanie w moje głowie: „Dlaczego nie ja, dlaczego uważam, że nie mogę biegać? Przecież mam dwie nogi i buty”. Kilka chwil później zapytałam męża co trzeba zrobić, żeby biegać (on jest pod tym względem dużo bardziej doświadczony niż ja) i usłyszałam banalną odpowiedź, że trzeba wyjść z domu i biec, jak Forrest.

W tym dniu wyszliśmy wieczorem i po krótkiej rozgrzewce zaczęliśmy truchtać. Bałam się (teraz wiem, że swoich myśli, ograniczeń, lęków). Przecież czekało na mnie milion zagrożeń! Mogłam nie dać rady, mogłam zemdleć, mogłam mieć palpitacje serca, mogłam się zasapać, mogłam się poddać. Zapewniono mnie jednak, że: „fajnie będzie jeśli na pierwszy raz przebiegnę 12 minut, ale jeśli nie dam rady też nic się nie stanie, bo za dwa dni spróbujemy znowu”. Biegłam, a przy mojej nodze biegł mój strach (co on wyprawiał!). To nie był dobry towarzysz, na szczęście obok słyszałam inny głos, bardziej życzliwy, ciepły, należący do mojego osobistego trenera i Męża w jednym: „Jak się czujesz? Oddychaj głęboko, nie przyspieszaj (…)”. I z takim wsparciem, sapiąc jak parowóz, odliczając minuty do końca, czerwona jak żar w letnim ognisku, wytrwałam. Zero przyjemności. Tylko duma i zaskoczenie – że jednak mogę, potrafię, umiem. Przez ponad 20 lat zakurzyła się we mnie ta świadomość, bo ostatni raz biegałam chyba w liceum. Potem wiele lat paliłam papierosy, do tego miałam mocno ubogą aktywność fizyczną (latem trochę rower, na co dzień spacery) i zapomniałam co to znaczy prawdziwy wysiłek i ruch. Rozciągając się po moim pierwszym przebieganym kilometrze, zastanawiałam się, jak ja wstanę jutro z łóżka i czy mój zapał nie jest słomiany. Na wszelki wypadek za bardzo się nie ekscytowałam. Ale minęło dwa tygodnie, a ja grzecznie co drugi dzień zakładam buty i biegnę. Nawet kiedy od rana boli bark i biję się z myślami (iść czy nie), a potem zmęczona, zadowolona ze zdziwieniem zauważam, że ból minął.

Dziś już mogę przebiec 25 minut (i nauczyłam się, że to samo 25 minut inaczej mija, kiedy biegniesz po zjedzeniu ciasta drożdżowego, a inaczej kiedy to pyszne ciasto trzyma się od Ciebie z daleka przed bieganiem i najlepiej potem też). W tym czasie pokonuję 3 kilometry. To jest dla mnie wyczyn, o którym dwa tygodnie temu nie potrafiłam nawet marzyć. I teraz jestem przerażona! Czym? Tym, co człowiek może osiągnąć, kiedy przestanie się sam blokować, kiedy ma przy sobie wspierające osoby i gdy uwierzy, że warto spróbować, bo jedyne co można stracić, to złudzenia.

Nie wiem kim była ta dziewczyna w lesie, która biegła troszkę inaczej niż ja, bo ona lekko, miarowo, cichutko, a ja walcząca o każdy oddech, o każdy krok i każdy metr, ale jestem jej wdzięczna, że obudziła we mnie pragnienie. Widocznie to był TEN moment. I fajnie, że go wykorzystałam. Z tego jestem dumna. 

Myślę, że każdy ma takie momenty, takie chwile, kiedy przebudzone pragnienia go wołają. Ale nie każdy nastawia ucha, a przecież marzenia same się nie zrealizują – trzeba im pomóc, nawet za cenę sapania i płonących od gorąca policzków.

Serdecznie pozdrawiam,

Kasia

Udostępnij: