Zakładam kurtkę i wychodzimy z mężem z domu. Na zewnątrz szaro i wieje, ale okazuje się, że to nie jest przeszkoda. Samochód czeka przed blokiem. Wsiadam za kierownicę i spokojnie ruszam. Po ostatnich odwiedzinach na Starówce, kiedy krążyliśmy prawie godzinę w poszukiwaniu miejsca do zaparkowania, mam uraz i teraz wymyśliliśmy, że auto zostanie na Woli, a stamtąd podjedziemy do Placu Zamkowego tramwajem. Spacer na Starówce! Jeszcze jakiś czas temu było to nie do pomyślenia, żebyśmy tak chcieli spędzać sobotnie popołudnie. Przeszkadzało nam wszystko – tłumy ludzi, gwar, kłopot z zaparkowaniem, brak lasu. Tak – zdecydowanie woleliśmy las i rzekę niż weekend w mieście. Ale dziś okazuje się, że oboje mamy ochotę na miejski spacer. Młody nie podziela naszego entuzjazmu i odpuszczamy mu – robi się prawie randkowo. Nie mam nic przeciwko, zwłaszcza kiedy sobie uświadamiam, jak mało takiego klimatu mieszka w zabieganej codzienności. A przecież czytałam, wiem i czuję, że o relację trzeba dbać, bo inaczej zarośnie, jak ogród chwastami. Z tą myślą zerkam na mojego pasażera pełnym czułości wzrokiem i uśmiecham się bo w tym samym czasie on zrobił dokładnie to samo. Ups, to jeszcze się zdarza – ta magia chwili. W myślach proszę: „Cudowny momencie zostań na dłużej – podobasz mi się”. Tymczasem skupiam się na parkowaniu, które wciąż jeszcze stanowi dla mnie wyzwanie. Ustawiam auto tak, że możemy wysiąść bez wciągania brzucha – sukces (brawo ja!). Przechodzimy na przystanek tramwajowy i w ciągu kilkunastu minut jesteśmy na Placu Zamkowym. Zaskakuje nas ilość obecnych ludzi – to prawdziwy tłum. Spora grupa spacerowiczów zatrzymała się zainteresowana spektaklem grupy tancerzy prezentujących występ z płonącymi kijami. Imponująco wygląda podpalanie zagadkowej dla mnie substancji wypuszczanej ustami. Płonący wydech w ciemnościach wieczoru wygląda imponująco. Kilkadziesiąt osób uważa podobnie – stoimy jak zahipnotyzowani i podziwiamy. W tle muzyka. W oddali gwar. Wokół ciepłe, jesienne powietrze. Dookoła mnóstwo świateł i miasto, które nie chce iść spać i zaprasza do delektowania się jego wieczornym życiem. Kusi otwartymi kafejkami, zapachem gofrów, ogródkami z piwem. Odrywając się od widowiska magnetyzującego tańcem i muzyką, idziemy w stronę Rynku. Uliczki przemierzają tłumy: rodziny z małymi dziećmi, zakochane pary, seniorzy, śmiejące się młode twarze i skupione na rozmowie sylwetki dorosłych. W tle przeplatają się różne języki – najczęściej polski, angielski, rosyjski, niemiecki, włoski, ale także inne. Różnorodność widać także w ubiorze. Tutaj wszystko jest dozwolone, każda stylizacja jest na miejscu, wypada. Fajne jest to, że można być sobą i dlatego jedni są w czapkach, inni w krótkich spodenkach, dostrzec można zarówno tiulowe spódnice jak i ocieplane kurtki. Każdy z mijanych przez nas ludzi ma swój styl, jest inaczej ubrany, buduje barwną mozaikę kolorów i fasonów. Co jakiś czas wśród standardowych strojów można dostrzec ekstrawagancję i to dodatkowo dodaje uroku temu spacerowi. Idąc rozglądam się jak kosmita, podziwiam atmosferę miejsca, chłonę to, co oferuje mi chwila. To mocno koresponduje z treścią, którą dziś poruszaliśmy na zajęciach (bardzo fajne zajęcia z metody Kids’ Skills, która wywodzi się z nurtu Terapii Skoncentrowanej na Rozwiązaniach) – świat drugiego człowieka jest dla mnie jak obca planeta – totalnie inna niż moja osobista. Więc z ciekawością podziwiam – idę i zachwycam się: ludźmi, chwilą, miejscem, faktem, że mogę tu być i sobą, że potrafię to wszystko docenić. Jest mi dobrze. Nie wiem co będzie za chwilę, jutro, za miesiąc, ale tu i teraz jest wspaniale. Chłonę to każdą komórką ciała, bo mam świadomość, że nerwów, rozczarowań, frustracji, złości, pretensji jest w życiu pod dostatkiem, a zachwytu, spokojnego spojrzenia, docenienia drobnych spraw, magii chwili – wciąż niedosyt. Na Nowym Mieście zaczynam odczuwać, że stopy przyzwyczajone do płaskich obcasów, a dziś wystrojone w nieco bardziej elegancki but z obcasem, zaczynają się buntować. Odczuwam to zwłaszcza na nierównościach bruku, którym idziemy, ale nie dam sobie zepsuć tego spaceru. Owszem, jestem przekonana, że następnym razem postawię na wygodę, ale dziś maszeruję dzielnie w swoich botkach. Idę z uśmiechem na twarzy i podziwiam podświetlony malutkimi lampkami mur Barbakanu. Ktoś w oddali śpiewa uliczny song, jest jakoś tak miło. Powoli kierujemy nasze kroki w stronę tramwaju. Przemierzamy kolejne uliczki zatopione wśród ozdobnych kamieniczek, oddycham głęboko i ładuję wewnętrzne akumulatory przed jutrzejszym dniem (spędzonym na zajęciach) i nadchodzącym nowym tygodniem, który zapowiada się dość intensywnie. Chwila wytchnienia przed wyzwaniami codzienności. Tymczasem atmosfera panująca w tramwaju, który nas wiezie na Wolę, szybko sprowadza mnie na ziemię – awanturujący się pan (zdaje się lekko wstawiony) zabija cały romantyzm wieczoru. Solidną podwórkową łaciną wyraża swoją filozofię życiową. W całym wagonie robi się nerwowo i nieprzyjemnie. Dookoła wyczuwalne jest napięcie. Jak dobrze, że mam swoją planetę – mój świat, w którym pozwoliłam sobie spędzić dziś piękny wieczór. Rozmarzona zerkam za okno szukając jeszcze ciepłych wspomnień. A pan? A pan niech zdrowy będzie i w tramwaju siędzie (tak jakoś mi się zrymowało). Kosmita jeden – na jego planecie dziś lądować nie chcę. Ciekawe kiedy ostatnio był na fajnym, pełnym relaksu spacerze?
Pozdrowienia z mojej planety ?
Kasia