Zbyt duża możliwość wyboru bywa przekleństwem ( znasz ten moment, kiedy manicurzystka podaje Ci wachlarz próbników z lakierami i masz podjąć decyzję co do koloru?). Tak, jesteśmy przebodźcowanane i często pogubione, nawet podczas banalnych zakupów w drogerii, kiedy raz za razem stajemy przed dylematem po co sięgnąć. Ale popatrz na to inaczej: rany, w jak fantastycznych czasach żyjemy! Tak przychylnych pielęgnowaniu kobiecości i dbaniu o urodę. Do tak wielu środków mamy dostęp. Tyle jest nam podane na wyciągnięcie ręki, choćby nawet stojąc przed tą drogeryjną półką zapełnioną po brzegi. Krótka wycieczka w niedaleką przeszłość pozwoli docenić teraźniejszość. Zapraszam, poniżej fragment mojej książki „Kobiety Rakiety. My z pokolenia X.” W pięknych czasach żyjemy kochane kobiety!
Beauty w czasach Pewexu
Jednym z rytualnych spacerów mojego dzieciństwa były wyprawy z babcią po zapas pierwszego kremu produkcji Dr Ireny Eris do salonu kosmetycznego, w którym bywał dostępny. Zaznaczam: jedynie od czasu do czasu bywał, więc babcia z niecierpliwością czekała na cynk od znajomej kosmetyczki, która odtajniała jej informację o planowanej dostawie. Trzeba przyznać, że babcia nie szła z głównym nurtem i nie ustawiała się w kolejce po jedyne w tym czasie ogólnodostępne wyroby Polleny Urody. Kremik „od Irenki” babcia wyjątkowo ceniła i kupowała hurtowo: aż sześć bezcennych pudełeczek naraz, po trzy dla siebie i dla mojej mamy (ówczesnej trzydziestolatki).
Czy dopasowanie kosmetyku do wieku i potrzeb skóry było w ogóle tematem dyskusji? Skąd! Najważniejsze, że w ogóle był jakikolwiek krem. Oczywiście ten sam produkt stosowany był zarówno rano, jak i wieczorem, a o uprzednim dokładnym i sumiennym demakijażu czy systematycznym złuszczaniu istniało jedynie mgliste pojęcie. Mleczko – to wszystko, co pamiętam z łazienkowej półki mojej mamy. I jeszcze kolorowe kłaczki waty, czyli ówczesne płatki do demakijażu.
Kolejne urodowe klisze z dzieciństwa? Może ekspedycje po zamknięty w ekskluzywnej puderniczce z lusterkiem (!) puder marki Yardley. Kiedy gąbka sięgała dna, dla mojej mamy był to sygnał, że trzeba udać się do Peweksu. Na te wyprawy czekałam, bo była to jedyna okazja do naciągnięcia jej na paczkę obłędnie pysznych, owocowych tic-taców, które później z namaszczeniem porcjowałam sobie do końca dnia. W pachnącym wielkim światem Peweksie przez chwilę mogłam też, przynajmniej z daleka, podziwiać nieosiągalne wtedy dla mnie lalki Barbie, obiekt moich dziecięcych westchnień. Z kosmetyków w szufladzie mamy pamiętam też tusz do rzęs w formie pomady, wydłubywany szczoteczką aż do momentu, gdy zmieniał się w niewzruszony kamień. W łazience, wysoko na półce, czyli daleko od moich ciekawskich rąk, stały perfumy Diora Poison (kupione na warszawskim targowisku Skra, więc ich oryginalność można dziś po- dać w wątpliwość) o kontrowersyjnej, jak na mój niewyedukowany węch, kompozycji zapachowej. Chwilę później pojawią się pierwsze perfumerie z prawdziwego zdarzenia i sprzedaż marek luksusowych przeniesie się z polowych łóżek do wyrafinowanych wnętrz w centrach handlowych. Całe mozolnie uzbierane kieszonkowe potrafiłam przeznaczyć na perfumy Jungle od Kenzo lub Eden od Cacharela. Używałam ich wyłącznie na „na- prawdę wyjątkowe okazje”, na co dzień musiał wystarczyć perfumowany dezodorant Impulse.
Z domu wyniosłam sporo nawyków urodowych – i tu ponownie na scenę wkracza babcia! To ona powtarzała, że nie wyobraża sobie pójścia spać bez wcześniejszego posmarowania dłoni kremem. Jej nawyk do tego stopnia zapadł mi w pamięć, że od lat konsekwentnie co wieczór robię to samo, wspominając ją przy tej okazji. To ona również jest autorką słów, które powtarzam często jako anegdotę: „Paznokcie u dłoni i stóp to trzeba mieć zawsze, ale to zawsze schludnie zrobione. Człowiek nigdy nie wie, co się wydarzy. No nie wyobrażam sobie, że z ulicy zabiera mnie pogotowie, a ja nie mam zrobionych paznokci. Pod ziemię bym się zapadła ze wstydu!”.
Na drodze edukacji
W liceum dokonywałam pierwszych urodowych odkryć metodą prób i błędów; z tego, co pamiętam, zazwyczaj mniej udanych. Maseczka z plasterków ogórka czy ta z brei zmiksowanych płatków owsianych i jogurtu to klasyka wśród ówczesnych eksperymentów, a każda z nas, która ma na swoim koncie kompres na włosy z oliwy i żółtka, wie, jak nieprawdopodobnie trudno pozbyć się później tego zjełczałego zapachu. Z kolei większość makijażowych debiutów miała swój początek właśnie w szufladzie mamy, bo świat kosmetyków dla nastolatków w Polsce nie był jeszcze znany.
Wkraczanie w dorosłość było estetycznie napiętnowane uwielbieniem dla kiczu i przesady. Turkus na powiekach, metaliczne szminki, mocno pomalowane policzki, perłowy lakier na paznokciach, tony lepkiego lakieru do włosów, który bezwzględnie betonował nastroszony tapir lub wysuszone pasma potraktowane drobną gofrownicą to ówczesny wzór stylu. Gdy by- łam nastolatką, fascynowała mnie absolutnie każda rzecz, która dotyczyła urody, a rzeczywistość na szczęście dynamicznie się przeobrażała. Nagle świat kosmetyków stanął przed nami otworem i okazało się, że nie jest on jednowymiarowy, ale zaskakująco różnorodny, kuszący zapachami i kolorami, a przede wszystkim markami luksusowymi, które – co ciekawe – błyskawicznie pozycjonowały cię wśród koleżanek. Sięgałyśmy po „nowe” trochę po omacku, bo jedyną funkcję edukacyjną zaczynały pełnić raczkujące na rynku magazyny dla kobiet.
Miałam dwadzieścia lat, kiedy rozpoczęłam pracę w mediach, a konkretnie w debiutującym na naszym rynku miesięczniku „Elle”. Od tamtej pory marki luksusowe miały być dla mnie dużo bardziej dostępne, a w każdym razie namacalne. Informacje o wszelkich nowościach miałam z pierwszej ręki.
Przez kolejne dwadzieścia lat postępowała rewolucja, a znamienne jest to, że w miejscu dawnego Peweksu jest dzisiaj popularna drogeria. Tu nic nie leży za ladą, a każda rzecz jest w zasięgu ręki. W porównaniu z pokoleniem naszych mam naprawdę mamy otwarte drzwi do tego, co decyduje o komforcie życia i pozwala podkreślać kobiecość. Pamiętam obrazek, prawdopodobnie z końca lat osiemdziesiątych: jechałam z mamą autobusem i mijałyśmy jedną z większych warszawskich księgarni. Na szybie widniał wysprejowany napis, który do dziś mam przed oczami: „Nie chcemy książek, chcemy waty i podpasek!”. To mi uświadamia, jak trudno było wtedy być kobietą… Do tego, co dobre i wygodne, szybko się przyzwyczajamy, ale wyobraźmy sobie, że nagle ze sklepów znikają tampony czy podstawowe środki do higieny. Horror!
Bez wątpienia jesteśmy uprzywilejowaną generacją. Oprócz wyspecjalizowanych kosmetyków mamy naprawdę strategicznych sojuszników w walce o zatrzymanie młodości na dłużej: profesjonalną kosmetologię, medycynę estetyczną i ostatecznie chirurgię plastyczną. Jeszcze dziesięć lat temu mogłyśmy mieć na ich temat zaledwie mgliste pojęcie, ale na szczęście tematy tabu (nigdy nie rozumiałam, dlaczego wstydem jest przyznawanie się do korzystania z tych dobrodziejstw naszych czasów) zaczynają być uświadomioną normą. Jasne, przesada jest zgubna – nie służy nam zarówno zbyt mocny makijaż, jak i zbyt duża ingerencja za pomocą igły lub skalpela, ale ostatecznie doceńmy fakt, że mamy wolność w decydowaniu o sobie. Niech każda z nas robi, co chce, jeśli tylko kwestia materialna nie jest barierą pryncypialną. Nasze pokolenie to niewątpliwie poligon doświadczalny dla zdobyczy medycyny estetycznej i chirurgii plastycznej, dopiero kolejne będzie mogło zweryfikować, co wyszło nam na dobre, a co niekoniecznie. I o tym też warto pamiętać.
Pozdrawiam, Justyna