Siedzę na fotelu fryzjerskim wpatrzona w wiszące przede mną lustro. Na włosach mam farbę i wyglądam jak każda kobieta w trakcie takiego zabiegu – połączenie kosmity, szynszyla i dziecka oczekującego na przyjemną niespodziankę. W lustrze widzę swoje odbicie, ale jeśli przeniosę wzrok dalej, poza kontur własnej twarzy, mogę dostrzec życie toczące się na zewnątrz salonu. Tak też robię i obserwuję ludzi goniących za swoimi sprawami: młodzież rozgrzaną majowym ciepłem, więc już w krótkich spodenkach, mężczyzn niosących siatki z zakupami, matki z dziećmi w wózeczkach, panią w garniturze i z aktówką, chłopaka z fajnie potarganymi włosami i z tatuażem na ręku. Pojawiają się w szybie tylko kilka sekund – tyle wystarczy, aby przemknąć przed salonem, w którym jestem. Czuję się jak w niemym kinie – tyle, że seans jest reżyserowany przez życie. W pewnym momencie moje spojrzenie się zatrzymuje. Punkt centralny sceny znajduje się teraz w miejscu, gdzie stoi uśmiechnięty brzdąc (nie ma chyba dwóch latek), który patrzy w górę z radością. Beztroska – to mnie w nim urzeka. Dlatego nie odrywam wzroku i dalej patrzę, teraz już także na pana prowadzącego „karocę” brzdąca, czyli wózek spacerowy. Pan jest dojrzałym, szczupłym mężczyzną, wygląda na bogatego – ma mnóstwo srebra na głowie i miłości w uśmiechu, z jakim patrzy na maleństwo. Taki uśmiech może należeć do dziadka. Choć czuję się jak podglądacz, nie odrywam wzroku i wciąż patrzę w ich kierunku – zahipnotyzowali mnie. W tym momencie domniemany dziadek zatrzymuje się i schylony wyciąga dłoń w kierunku rosnących na trawniku dmuchawców. Zrywa jeden z nich i tłumacząc coś dziecku podsuwa roślinkę na wysokość małej twarzyczki. Ja wiem co się robi z zerwanym dmuchawcem! Przypomina mi się od razu dzieciństwo. W ułamku sekundy wracam do czasów, kiedy do szczęścia wystarczało „tu i teraz” – dmuchawiec, kamyk, trochę błota, szkiełko na „sekret” (choć ostatnio usłyszałam nazwę „widoczek” opisującą kwiatki zakopane w dołku i przykryte kawałkiem znalezionego szkła). Tymczasem starszy pan zamienia swój uśmiech „w dziubek” i widzę po jego postawie, że nabiera powietrza w płuca, następnie powoli je wypuszcza ustami, czego dowodem są unoszące się już lekko nasionka dmuchawca. W tej sekundzie dziecko zdradza, że potrafi się uśmiechnąć jeszcze mocniej niż dotąd (przy takim dziadku musi to umieć) – usta ma już od ucha do ucha, a ogrom radości dodatkowo wyraża tupiąc nóżkami. Teraz mężczyzna znów się uśmiecha (na chwilę przestał, bo ciężko byłoby dmuchać oraz uśmiechać się jednocześnie) i tłumaczy coś maluchowi, kucając obok niego. Piękny jest ten obrazek. Widzę na nim wspaniałą relację i dobre emocje. Odczuwam je. Karmię się nimi. Uśmiecham się lekko. Jest dobrze.
Cała sytuacja trwa chwilę. Ale to jest dla mnie magiczna chwila. Dlatego się nią dzielę z Tobą.
Zostawiam Cię dziś z pytaniem: czy widzisz dmuchawce na swojej trasie do pracy, do szkoły, do sklepu, na spacerze? Kiedy ostatnio odważyłeś się zerwać jednego i dmuchnąć na niego? To trudne, zwłaszcza kiedy idziesz ulicą (bez dziecka obok) pełną obcych ludzi. W parku, na łące, na własnym podwórku – jeśli takie masz – jest łatwiej. Dmuchać i tupać z radości. I żyć łatwiej, kiedy Jesteś w pogodnych relacjach, z umiejętnością dostrzegania wirujących na wietrze nasion szczęścia.
Nie wierzysz? Spróbuj – dmuchaj i tup z radości ?
Kasia