Praca zdalna ma – z mojego punktu widzenia – niewątpliwie wiele plusów. Doceniam, że ma mnie chronić przed emisją tego, co się aktualnie rozprzestrzenia. Dodatkowo taki rodzaj pracy pozwala mi rano dłużej pospać – nie muszę dojeżdżać do biura, co w moim przypadku trwało około godzinę w jedną stronę, kiedy jechałam środkami komunikacji miejskiej. Inna sprawa, że nie mam na stanie malutkich dzieci, które nie są kompatybilne z takim rodzajem aktywności domowej rodziców. Zdaję więc sobie sprawę, że moja ocena jest subiektywna.
Kiedy w kwietniu pada hasło, że przechodzimy na pracę zdalną, zorganizowanie mojego domowego biura nie jest skomplikowane i wygląda mniej więcej tak: laptop – jest, stół – jest, taboret – jest. No to cudnie. Anektuję pokój i podejmuję pracę. Jako urodzona optymistka zakładam, że „będzie dobrze” i „dam radę”. Tak mija kilka miesięcy, podczas których na zmianę pracuję raz w firmie, raz w domu. W biurze jest lęk przed zakażeniem, w domu – brak kontaktów międzyludzkich i (jak się okazało po kilku miesiącach) właściwie przygotowanego stanowiska pracy. „Siedzisz w domu?” – pytają znajomi. „Tak, siedzę.” – odpowiadam. W dosłownym znaczeniu. Jak się rano usadzam na drewnianym stołku, tak 8 godzin (z małymi przerwami) pozostajemy ze stołkiem w bliskim kontakcie. Swoją drogą czy ktoś z Was przesiedział 8 godzin na drewnianym taborecie? Pierwsze cztery godziny są znośne, ale ostatnia to już wyzwanie. Ratuję się kocem podłożonym pod moje cztery litery, ale wtedy nie dość, że kręgosłup nadal boli, to jeszcze człowiek ma wrażenie, że przycupnął na zapiecku. Próbuję przesiąść się z laptopem najpierw na kanapę, potem w fotel, żeby znaleźć lepszą pozycję, ale żadna nie jest wygodna, więc finalnie wracam do stołu i zydelka. W międzyczasie kilka razy się zdarza, że kiedy kończę pracę i wyłączam laptopa, czuję że bolą mnie plecy w odcinku krzyżowym, ale nie zwracam na to specjalnej uwagi, wmawiając sobie, że to już – nie ma się co oszukiwać – jest SKS (czyli: „starość kurczę, starość”). Tak lecą miesiące.
Jest październik. Czas mija i nie da się tego nie zauważyć, zwłaszcza, że jego przysłowiowy ząb właśnie bezczelnie mnie nadgryzł – tu strzyka, tam pobolewa. Mimo, iż pilnuję codziennych spacerów, czuję się jakaś „połamana”. Pojawia się ból w łopatce, potem w kręgosłupie, wchodzi do środka. W dzień jest lepiej, ale w nocy staje się to dokuczliwe i dość ostre. Jakby jakaś drzazga siedziała w moim wnętrzu, miedzy plecami a klatką piersiową. Ponieważ smarowanie żelem nie pomaga, szukam ratunku u fizjoterapeuty i osteopaty w jednym. O matko! Co tam u niego w gabinecie się dzieje. Tłumy ludzi. Kiedy nadchodzi moja kolej, wchodzę z nadzieją do środka. To, co się wydarzy później, kojarzy mi się z jazdą tirem po kruchym lodzie. Jestem nastawiana, dociskana, formowana i naprawiana. Kiedy Pan Rafał ustawia kręgi w moim szkielecie, słyszę głośne „chrup”. Wtedy czuję, jakby coś w moim wnętrzu się odblokowało. Jednak wizyta trwa nadal, a jej dalszy plan obejmuje takie atrakcje, jak: wciskanie kciuka w określone punkty na klatce piersiowej, wbijanie igieł w specjalne miejsca na plecach i kilka innych, równie subtelnych, działań. I nawet narzekać nie ma jak, bo wszystko to odbywa się w miłej atmosferze i przy sympatycznej rozmowie. Mój wybawca mówi, że od kilku miesięcy dostrzega w swoim gabinecie zwiększoną ilość pacjentów, którzy cierpią na bóle związane z brakiem ruchu i niewłaściwą postawą ciała podczas nasilonej od marca b.r. home office, czyli pracy zdalnej. O proszę – nie jestem sama. Dowiaduję się przy okazji, że moje regularne spacery to za mało dla kręgosłupa, więc powinnam pomyśleć o gimnastyce. Po tej wizycie odczuwam ulgę w środku, ale jednocześnie mam wrażenie, że właśnie przejechał po mnie (i to dwa razy) kilkutonowy czołg. Wracam do domu z solidnym postanowieniem, że będę zwracała większą uwagę na swój kręgosłup. Koniec z leżeniem w pozycji „patrzę w komórkę”, precz z podkulonymi kolanami. Chcę się czuć komfortowo!
Następnego dnia moje domowe biuro przenoszę do kuchni. Tam wysokość stołu (mąż zmierzył) jest o dwa centymetry wyższa niż w pokoju. I koniec z drewnianym taboretem – wlokę z pokoju syna wypasiony fotel gamingowy – obrotowy, wyprofilowany i mięciutki. Teraz już zwracam uwagę na pozycję, w jakiej siedzę i pilnuję regularnego wstawania, żeby przez minutę przejść się po mieszkaniu. Znalazłam też w internecie gimnastykę dla początkujących – to już coś. Biuro w kuchni nie jest złe. Co prawda bałam się bliskości lodówki, ale jak dotąd udaje mi się nie zaglądać do niej więcej niż dotąd. I do kawy blisko.
Jeśli nie chcesz być wśród grupy ponad pół miliarda ludzi na całym świecie (jak podaje „The Lancet”), którzy cierpią na bóle kręgosłupa, pomyśl o sobie już dziś.
Jeśli Ty o siebie nie zadbasz, to kto to zrobi?
Dużo zdrówka Kochani,
Kasia