Właśnie minął pierwszy dzień astronomicznej wiosny. Kiedyś, w czasach szkolnych, kojarzył mi się z pożegnaniem zimy i „topieniem” w rzece podpalonej kukły ze słomy, zwanej Marzanną. Miała symbolizować przegnanie jednej pory roku, by zrobić miejsce kolejnej – wiośnie. Tej za oknem i tej w sercu. Dziś, z powodu pandemii, trudno o wiosnę w sercu. Ale walizka ze wspomnieniami otwiera zachęcająco swoje wieko. A tam nostalgiczna kraina i budzący wzruszenie świat. Osobiste antidotum.
W dzieciństwie miałam szczęście podziwiać magiczny, jak dziś sądzę, widok z okien mieszkania rodziców. Mimo, że byłam wtedy dzieckiem, dana mi była umiejętność dostrzeżenia piękna tego obrazu.
Wschodnia granica Polski i największy w kraju zespół łąkowy. Kraina jezior, bagien i lasów. A wśród nich niewielkie miasto nad Bugiem. Na opadającym łagodnie ku rzece i nadbużańskim łąkom wzniesieniu, usytuowany jest piękny, barokowy kościół i połączony z nim zespół klasztorny ojców Paulinów. Otacza go zieleń drzew, zapach rzeki, szum traw i trzcin, ptasie trele i nawoływania krów w oddali. Sielanka.
Wśród takiej scenerii, przez wiele lat, w miesiącu maju, z wieży tego kościoła, jeśli dobrze pamiętam o godzinie 6.00 rano, rozbrzmiewały dźwięki granych na trąbce melodii. Były to pieśni maryjne. Jak pięknie zaczynały się moje dni, kiedy budził mnie dźwięk tej trąbki. Podbiegałam do okna, żeby spojrzeć na wieżę kościoła (wtedy jeszcze była widoczna z okna), jakbym chciała sprawdzić kto dla mnie gra. Trębacza nigdy nie zobaczyłam, za to pod moim oknem, zaraz po drugiej stronie ulicy był dom jednorodzinny, a przy nim sad. I to właśnie ten sad podziwiałam. W równych rzędach rosły w nim jabłonie. Jak one cudownie kwitły! Był to bajkowy widok i dlatego jest pieczołowicie przechowywany w mojej walizce wspomnień. Zapach tych ukwieconych drzew pamiętam do dziś. Stałam w oknie, słuchając nut trębacza spływających na nasze zaspane, małe miasteczko. Potargany brzdąc. To ja. Brałam głębokie wdechy, żeby poczuć jak najwięcej kwiatowego aromatu. Wpadające do pokoju ciepłe i miłe promyki słońca, chyba chciały uczesać moje wyspane włosy.
Dziś wspomnianego sadu już nie ma, a ja nie mieszkam w tym miejscu od wielu lat. Ale ono wciąż mieszka we mnie. Tymi wspomnieniami. I właśnie teraz, kiedy na stałe przebywam w wielkim mieście, na 11 piętrze dużego osiedla, w czasie społecznej kwarantanny, otwieram „moją walizkę” i przeglądam wspomnienia. Pomaga mi to odsunąć na bok lęk, obawy o przyszłość, strach przed niewidzialnym, a wyczuwalnym niebezpieczeństwem. Odsuwam także od siebie nerwy, takie, które towarzyszą teraz nawet najbardziej cierpliwym rodzicom, zamkniętym w domu z dziećmi. Z dziećmi, które tryskają energią, a muszą być w izolacji, dziećmi, które mają sporo zadań przekazywanych ze szkoły do zrobienia, a koncentrację w domu jeszcze mniejszą niż w szkole. Dziećmi posiadającymi z natury rzeczy mało samodyscypliny. Często próby egzekwowania obowiązków kończą się nerwami rodziców i pociech. Specyficzna sytuacja wpływa też na relacje dorosłych. Każdy z nas, nawet jeśli jest odporny psychicznie, odczuwa skutki wirusa. Bo on infekuje nie tylko ciało, ale też emocje i umysł. A umysł steruje ciałem, więc wymaga szczególnej ochrony.
Dlatego trzeba sobie stworzyć osobisty azyl. Bufor bezpieczeństwa. Pokopać w swojej walizce miłych wspomnień, przywołujących dobrą energię. A ona poprowadzi dalej, do indywidualnego antidotum, czyli substancji likwidującej lub osłabiającej działanie trucizny na organizm. To pomoże przeciwstawić się frustracji, zniechęceniu, smutkowi i lękowi.
Ja odkryłam swoją odtrutkę. A Ty? Wiesz już jakie jest Twoje osobiste antidotum na ten szczególny czas?
Pozdrawiam,
Kasia